Porównaj z recenzją Kaili, recenzją Martineza

Nilfgaard, Nilfgaard, pokaż rogi
Piotr Ptasiek Czabański

...czyli zbyt długa (bardziej na miejscu byłaby minuta wypełnionej zażenowaniem ciszy) i niezbyt poważna (ot, taki mechanizm obronny) recenzja 'Wiedźmina'.

Zacznę może od stwierdzenia natury ogólnej: kino jest nieśmiertelne. Więcej: polskie kino, bardziej niestety niż jakiekolwiek inne, wydaje się być nieśmiertelne - wciąż żyje, mimo morderstw popełnianych na jego ciele z uporem godnym klanu Assamite. Przyrzekłem sobie ograniczyć chodzenie na polskie filmy do minimum, nie z jakiejś szczególnej awersji do kulturowych nekromancji, ale dlatego, że mimo nieśmiertelności celuloidu prawdziwy mord odbywa się na widzach, do których (odnawiam swą przysięgę) nie będę się już więcej zaliczał, i literaturze, której polska kinematografia poświęca kilkugodzinne spoty antyreklamowe, zwane przez naiwnych rodzimą produkcją filmową.

Wróćmy może, po tym przydługawym wstępie, do tragicznych wypadków dnia wczorajszego.

Obudziłem się, bez szans na powtórne zaśnięcie, o godzinie 7.45 - nie jest to najszczęśliwszy zbieg okoliczności w niedzielny ranek, ale postanowiłem to wykorzystać i przejść się na porannego 'Wiedźmina' w kinie Kijów. Wybrałem się najpierw na nieistniejący seans o 8.30 (zmylony nieco repertuarem piątkowym), potem jednak o 10.30 zasiadłem na nowo odremontowanej (i kretyńsko pomalowanej) sali. Średnia wieku widzów oscylowała sobie radośnie w okolicach 10 lat, jeżeli nie liczyć pilnujących ich opiekunów, prowadzących przez większość projekcji rozmowy miedzy sobą. Już po dziesięciu minutach trwania filmu miałem ochotę dołączyć się do konwersacji siedzących za mną dwu matron, roztrząsających problem remontu ulicy Kotlarskiej. Nie, żeby mnie to jakoś szczególnie obchodziło, ale przynajmniej obróciwszy się, nie widziałbym tego, co się dzieje na ekranie. A działy się rzeczy straszne...

Nie będę zdradzał akcji, bo to w recenzji, nawet nieprofesjonalnej, straszliwie jest nieprofesjonalne - powiem jedynie, ze jej zdradzenie bardziej zaskoczyłoby tych, którzy książki czytali. Powodem jest pewnie fakt, że scenarzysta oryginału nie czytał albo zrobił bardzo dawno i niewiele już z tego wszystkiego przy pisaniu scenariusza pamiętał. Innym wytłumaczeniem byłoby to, że może miał się pan scenarzysta za Artystę, który postanowił wykorzystać Licentia Artistica... Cóż, na tragiczne konsekwencje w moim wypadku trzeba było czekać do wczoraj.

Długa lista dokonań pana Artysty będzie musiała zostać skrócona do paru punktów zaledwie, wśród których niewątpliwie poczesne miejsce zajmuje persona niejakiego pana/rycerza Falwicka. W oryginale, przypomnę, jest to wojak przyjeżdżający do matki Neneke z poselstwem od lokalnego księcia, domagając się wyjazdu wiedźmina z jego ziem po dotarciu na nie wieści o rzezi w Blaviken. Przyjeżdża z jakimś młokosem, który wyzywa Geralta na ubitą ziemię. Nie rezygnując z książkowej roli, Falwick staje się filmowym 'bad guy': nie tylko jest ograniczonym, fanatycznym rasistą, ale przy okazji wiedźminem-renegatem, szpiegiem, mordercą (zarówno płatnym, jak i hobbistycznym), świnią i podlecem. Ot, taki Zygfryd de Loewe, Rience, Darth Maul, Bonhart, Hannibal Lecter i Gargamel zrolowane w jedno. Litości.

Na tym, niestety, nie kończy się rolowanie. Otóż fabuła filmu to właściwie większość opowiadań z obu tomów zrolowana w jedno - nawet ci, którzy opowiadania wielokrotnie czytali, będą mięć problemy z połapaniem się o co chodzi. Osoba, dla której będzie to pierwszy kontakt z bohaterami serii o wiedźminie, nie będzie miała pojęcia kto jest kim, co jest czym i właściwie to co jest nie tak z tymi, którzy te książki czytają... Też bym się na ich miejscu zastanawiał.

Pozostałe kwiatki (najpiękniejsze okazy z ogromnego bukietu), to między innymi: Nilfgaardczycy w hełmach z krowimi rogami (skrzydła z oryginału można było bezpiecznie zostawić, polotu na pewno by nie zaobserwowano) i znakiem salamandry/gekkona na zbrojach (zdezorientowanie widza nie mogłoby być większe, gdyby mieli oryginalne nilfgaardzkie róże, w końcu inne niż te, które nosili rycerze Zakonu Białej Róży); Nilfgaard podbijający Cintrę po to, by zdobyć "dostęp do morza"; Calanthe będąca charakterologicznie bliższa pani Dulskiej niż swojemu literackiemu oryginałowi; rozpuszczona i puszczalska Pavetta rodem z Beverly Hills 70210... Można by tak długo, choć niezbyt namiętnie.

A propos namiętności: ktoś (scenarzysta, reżyser???) pomyślał, że golizna przyciągnie do kina widza. Pominę może fakt, że na poranku w kinie Kijów wielu takich widzów nie było, natomiast zażenowanie mam i babć nie przyczyni się specjalnie do sukcesu kasowego. Nie da się natomiast nie zauważyć, że rozbiera się Yennefer i do tego właśnie jej rola w filmie się ogranicza. Nie rzuca ani jednego czaru, zrzuca jedynie ubranie. Cóż, jeżeli na tym miałoby polegać bycie czarodziejką, to najstarszym zawodem świata nie byłoby, jak się powszechnie twierdzi, kurestwo. No chyba, że pokazanie cycków było somatyczną komponentą czaru Mass Charm...

Pan Artysta od scenariusza postanowił się dodatkowo popisać znajomością kultury świata zachodniego, nawet jeżeli nic u Sapkowskiego by nie wskazywało na jakiekolwiek pokrewieństwo miedzy jego światem a naszym, włączając do Swojego Dzieła wielość mających ukazać jego Erudycje Motywów. "Sztuka Zapożycza (usłyszał gdzieś pewnie na jakimś wykładzie), no i jesteśmy poddani wielce zmyślnym Zapożyczeniom, inteligentnie dobranym Odwołaniom i przemądrym Cytatom: matka Neneke zabita (za co?! moda na tani antyklerykalizm?) a la Święty Sebastian, Geralt z Jaskrem mający zginąć przez nawleczenie na pal (a co, sprzedało się w Panu Wołodyjowskim, myślicie, ze tu się nie sprzeda!?) czy Ciri w masce (nie żelaznej, jak to u Dumasa bywało, ale skórzanej - odrobina perwersji jeszcze żadnemu filmowi nie zaszkodziła). Perełka: maska zapina się na zamek błyskawiczny. Zgroza.

Żenada.

Rozpacz.

Zobaczcie koniecznie... ;)

Piotr Ptasiek Czabański
2001-11-13. Wszystkie prawa zastrzeżone. Publikowanie całości lub fragmentów niniejszego artykułu jest zabronione bez zgody właściciela.