Scarred Lands Campaign Site
Withered Flowers
by Patryk Adamski (Ruemere)

Kroniki...

Opowieść Guillermo sesja druga

Noc z 6 na 7 Chardot

W końcu mam chwilę odpoczynku. Mam też kilka chwil, by wreszcie zebrać myśli po tym cholernym dniu, podczas którego pokonałem sam nie wiem ile już mil. Jestem zmęczony, głodny i spragniony. I brudny. Siedzę nieopodal krawędzi klifu, pykając cudownie ocalałą fajkę i spoglądając na kłębiącą się w dole mgłę, słuchając wrzasków przerażenia i bólu... Spokojna kamienista plaża fiordu stała się scenerią prawdziwej Gehenny... Nie to, żebym żałował tych poniżej. Zasłużyli na sprawiedliwość.

Bogowie mają jednak duże poczucie humoru. Jednego dnia siedzę sobie spokojnie w łódce, łowiąc ryby, wpatrzony w lśniące, czerwonawe fale zatoki; następnego - w jakimś wykrocie, w kapturze przyklejonym do twarzy (dobrze, że mam i to), nad brzegiem ryczącej pieniście otchłani, modląc się, by niebiosa przestały nas zalewać strugami wody. Już dość, już wystarczy, mamy jej w nadmiarze!

Obok mnie cztery osoby, wykazujące się tak jak ja prezencją i entuzjazmem zmokłej kury. Przewodnik Ingon - jeden z vigilante'ów - to przez niego to wszystko. Elfka Cinnamon - kapłanka - łuk, sztylet, krótka włócznia. Alif - z ogromnym, podzwaniającym plecakiem (wygląda, jakby wybierał się na wycieczkę), przydzielony do nas karnie. Nie ucieknie. Nie ma dokąd. Gabriel - starający się zachować resztki swej paladyńskiej godności, zasłaniając się tarczą przed ciosami deszczu. I ja - kosmyki włosów pełzają po twarzy jak śliskie węgorze, ociekająca koszulka kolcza mrozi przez koszulę, muszelki z naszyjnika dzwonią o nią przy każdym poruszeniu (zaczyna mnie to wkurzać), w ręku śliska rękojeść miecza, ale dłonie przylegają jak przymarznięte. Mam nadzieję, że tytoń odpowiednio zabezpieczony.

A przed nami pieprzony troll. Nie można go obejść, bo przy każdym wychynięciu z naszej, w miarę bezpiecznej kryjówki, wleziemy na linię jego wzroku, a to bydlę pewnie jest głodne. Zawsze są głodne... Krótka dyskusja - stanąć naprzeciw niego i wyzwać do walki (zbyt ryzykowne), przedostać się w górę rwącej rzeki (prawie niemożliwe), czy też wystawić kogoś na wabia, żeby odciągnął monstrum z naszej drogi i dał reszcie przejście (trolle mają długie kulasy, ale może się udać). Staje na tym, że Ingon, jako najszybciej z nas biegający, podejmie ryzyko. Jeden problem - tracąc go, możliwe, że na zawsze, stracimy przewodnika. Ingon zatem, przygotowując się do biegu po życie naszej czwórki, a przede wszystkim swoje, opowiada nam pokrótce, dlaczego wylądowaliśmy po pachy w tym gównie.

Pewien rzeźbiarz w mieście, którego nazwy nie pomnę (ale na pewno o złej reputacji), dostał zlecenie na wykonanie posążku z kawałka kości. Po czterech miesiącach złożył przed gotową rzeźbą ludzką ofiarę. Potem zabrał ją w podróż nad morze. Nasze morze oczywiście, gdzieżby inaczej. Po drodze przyłączali się do niego wszyscy, którzy ujrzeli posążek. Nie myśleli o jedzeniu, o spaniu, o niczym - szli za posążkiem i rzeźbiarzem. Ignon postanowił wybadać sprawę i wmieszał się w tłum fanatyków. Gdy później zbliżył się do niestrzeżonego posążka, ocknął się dopiero kilkanaście mil dalej - po prostu uciekł od rzeźby. Ruszył do Mithryl, by ostrzec nas przed zagrożeniem, zdążającym w tę stronę. Czasami myślę, że całe zło świata obrało sobie za cel sprowadzenie na nasze głowy jak najwięcej problemów... Nasza czwórka to za mało, by stawić czoła fanatycznym wyznawcom posążka, ale jeżeli spowolnimy marsz rzeźbiarza ku wybrzeżu, być może główne siły zdążą dotrzeć na czas, by powstrzymać rzeźbę od połączenia się z morzem (bo oczywiście posążek jest z kości Tytana i nie wiadomo, co się wtedy stanie - nie jestem ciekaw i nie chcę sprawdzać).

Gdy Ignon wraz ze ścigającym go trollem zniknęli za wzgórzami, daliśmy dyla jak najdalej. Po drugiej stronie rzeczki, tam, gdzie stały bezradnie główne siły, rozpętała się bitwa z niezidentyfikowanymi stworzeniami. Niech sprawiedliwość Mithrylu zwycięży.

Zatrzymaliśmy się po długim biegu. Naszym planem było dążenie na północ i wypatrywanie lezącej bandy szaleńców. Po kilku godzinach dotarliśmy do stromego i wysokiego urwiska nad brzegiem, nadającego się doskonale na punkt obserwacyjny. Zgłosiłem się na ochotnika, żeby wyleźć na górę i się rozglądnąć. Sam nie wiem, w jaki sposób z moim wzrokiem (krótkowidz) udało mi się wypatrzyć jakiś ruch na granicy widoczności (później myślałem, że to było złudzenie, ale szybko przekonaliśmy się, że wzrok jednak mnie nie zwiódł). Zajęty obserwowaniem linii horyzontu nie zwróciłem uwagi na gnieżdżące się na szczycie ptaki, które po moim przybyciu zaczęły kołować nade mną z jakąś dziwną zaciętością i w całkowitej ciszy. Boleśnie przypomniały mi o swojej obecności, gdy jeden rozorał mi skórę na plecach (zbroję ściągnąłem, by łatwiej było się wspinać). Siedzenie okrakiem na wąskim grzbiecie skały jest zdecydowanie niewygodną pozycją do walki, dlatego też postanowiłem zleźć na dół. Oceniwszy stromość sześćdziesięciostopowej ściany, postanowiłem... zeskoczyć, a raczej wykonać kilka skoków, odbijając się od występów i mając nadzieję, że kolana mi wytrzymają. Rzuciłem miecz na dół i zacząłem odbijać się od zbocza jak piłka. Niestety, coś źle obliczyłem, albo kamień wyśliznął mi się spod stóp, dość, że drugą połowę drogi pokonałem koziołkując z gracją worka ziemniaków. Wylądowałem w ramionach Gabriela, posiniaczony i obolały. A diabelskie kruki już leciały za mną w nadziei na obiad. Dwa razy większe od normalnych, z czerwonymi ślepiami, ostrymi szponami i dziobami nieźle nas pochlastały, zanim sobie z nimi poradziliśmy. Sugestia Gabriela, żeby zrobić z nich pieczyste, została odrzucona. Odniesione w potyczce rany, dzięki pomocy Cinnamon i jej bogini zasklepiły się w cudowny sposób...

Znaliśmy przynajmniej trasę (jeżeli wierzyć mojemu wzrokowi - ja mu nie wierzę). Po kilku kolejnych godzinach dotarliśmy wreszcie na wybrzeże, mniej więcej w to miejsce, gdzie widziałem ruch. Alif poszedł na zwiady. Wrócił z wiadomością, że znalazł jakiegoś gościa, wypatroszonego jak świniaka. Faktycznie, mało przyjemny widok (ale fachowa robota). Cinnamon obstawała przy tym, by mu sprawić pogrzeb. Z braku drewna postanowiliśmy przygnieść nieszczęśnika kamieniami. Podczas tego grzebania kapłanka znalazła na karku trupa wytatuowany symbol Tytana. Nasz stosunek do faceta uległ drastycznej zmianie. Cinnamon odmówiła krótką, ale stosowną modlitwę, ja wypykałem fajkę.

Pozostało pytanie, dokąd zabrano szynki i polędwice z denata. Chwilę zajęło nam odnalezienie stosownych (tak naprawdę jakichkolwiek) śladów. Wreszcie ruszyliśmy brzegiem niewielkiej zatoczki.

Ujrzeliśmy blask ognisk, odbijający się od fal w oddali, a zza zakola fiordu usłyszeliśmy śpiew w czystej orczyźnie. Coś o miażdżeniu kości i wyjadaniu mózgów (mam przyjaciela półorka, ale nigdy nie śpiewał o takich świństwach). Alif podjął się zbadania sprawy. W przewężeniu, między wysoką skałą a urwiskiem klifu, siedział sobie (a raczej zaległ nieprzytomny) pijany mężczyzna - człowiek. Po chwili obudził go ork - zapewne zmiennik. Rozmawiali o swoich szefach, o wyrżnięciu i zeżarciu całej wioski rybackiej, w której teraz siedzieli i o tym, że oczekują jutro kogoś... Postanowiliśmy ich załatwić, bo stali na naszej drodze... Alif i Cinnamon załatwili to sprawnie i po cichu. Co prawda dziabnięty ork zdążył wrzasnąć "Alarm!", lecz inni wzięli to za pijackie ryki. Upiekło się nam tym razem. Mieli symbole Tytana, czyli postąpiliśmy właściwie. Alif postanowił zatrzeć ślady zbrodni w dość szczególny sposób - mianowicie dźgając trupy ich własnymi włóczniami, że niby pokłócili się o rozbitą beczkę z winem warzywnym. Kiedy tak sobie poczynał, ja obejrzałem skalistą plażę u końca fiordu, oświetloną blaskiem kilku ognisk. Stało tam kilka chatek, a raczej szałasów, pomiędzy którymi poruszali się mniej lub bardziej pijani ludzie i orki w liczbie kilkudziesięciu. Na środku stała dziwna konstrukcja - postument z krzesłem, tronem, wyraźnie dla kogoś przygotowany.

Jakiś facet odlewał się stojąc po kolana w wodzie. Okazało się to błędem, bo coś wylazło i go zeżarło. Kwik mordowanego postawił na nogi dużą część obozu (reszta raczej nie była w stanie wstawać na nogi), straże, rozstawione na brzegach klifu przy zejściach na plażę, również zaczęły się zbiegać. Postanowiliśmy wmieszać się w tłum biegnących ludzi i dostać się do środka wioski. Udając pijanych schodziliśmy stromizną, gdy napatoczył się jakiś strażnik. Alif, nierozpoznany, zaciągnął go w stronę pozostałej naszej trójki. Gdy do nas dotarli, strażnik został już w dużym stopniu pozbawiony nerek przez Alifa. Koniec końców powróciliśmy do strażników, zarżniętych wcześniej. Gabriel poszedł poszukać zła w obozie, a my wrzuciliśmy trupy do wody (może powrócą, żeby sprawiać problemy bandzie na plaży). Gabriel doniósł o silnej emanacji ze środka wioski. Podejrzewaliśmy, że figurka jest właśnie tam. Pomyślałem, żebyśmy przeszli do końca fiordu, bo tamta skarpa mogła być wygodniejsza do zejścia i mniej widoczna. Znaleźliśmy tam puste obozowisko rozłożone ponad wejściem na klif. Dwaj strażnicy - orki - już szli w tamtą stronę, bo zabawa w wyrzynanie wychodzącego z morza plugastwa już się skończyła. Rozprawiliśmy się z nimi sprawnie (Gabriel i ja zrehabilitowaliśmy się po żałosnych efektach ataku na jednego z poprzednich strażników) i zdarliśmy z nich zawszone ubrania. Gabriel przebrał się i ruszył, by wybadać bliżej obozowisko, ubezpieczany przez kryjącego się w cieniu Alifa. Cinnamon i ja zostaliśmy na górze.

Rekonesans przyniósł następujące informacje - figurka tam jest, w jej pobliżu leży pokotem kilkunastu ludzi i orków schlanych w sztok, jak również ogr; Jednej z chat pilnuje w miarę trzeźwy ork; w wodzie siedzi zło, które tylko czeka, by chapsnąć niedoszłych pływaków. Chwilę debatowaliśmy: uderzyć teraz czy później, w końcu uznaliśmy ten wieczór za najdogodniejszą porę (może nie piją co noc). Nie wiedzieliśmy, co zrobić z posążkiem - zniszczyć, porwać czy bogowie wiedzą co jeszcze - postanowiliśmy spróbować wszystkiego. Alif postanowił zaufać swym nogom i wywabić z wody to, co tam siedziało, żeby wprowadzić zamieszanie. Gdy Alif się z tym męczył, zeszliśmy pozostałą trójką na dół. Niestety, trzeźwy ork przy szałasie spostrzegł, że coś jest nie tak. Zrobił krok do środka i zniknął nam z oczu, pewnie próbując obudzić kogoś wewnątrz. Chcąc wykorzystać nie do końca jeszcze stracony element zaskoczenia, wbiegłem pomiędzy leżących. Zamierzyłem się na posążek i... straciłem przytomność. Ocknąłem się pomiędzy skałami na klifie, z którego zeszliśmy. Bez miecza. Wróciłem do krawędzi i ujrzałem kłębiącą się w dole mgłę, rozbrzmiewającą wrzaskami strachu i bólu. Usłyszałem też ryk czegoś dużego i bardzo niezadowolonego... Przed chwilą z chmury wyszły dwie postacie. Wstaję i macham - mam nadzieję, że to moi towarzysze...

[To, czego postać nie wie: Gabrielowi udało się rozwalić posążek dzięki smite evil; Cinnamon rzuciła obscuring mist; gdy figurka straciła swe właściwości, jej dotychczasowi wyznawcy ocknęli się z transu i od razu spotkali się z topielcami, wychodzącymi z wody; Alif uwolnił z jednej z chat jakiegoś więźnia; w drugiej chacie obudził się proud...]

Tu kończy się pierwsza część opowieści Guillermo.
 

Na początek?