Scarred Lands Campaign Site
Withered Flowers
by Patryk Adamski (Ruemere)

Kroniki...

Opowieść Tadhga sesja dwudziesta druga

Q'Inniú Qurtzon
Lower Court Park 22
Hollowfaust

15. Hedrot, obóz wojskowy gdzieś w Mithril

Cześć Q'Innieczku!

Właśnie przed chwilą doszedłem. Do siebie, perwersie jeden! Po jakichś dwunastu godzinach pozbawionej snów, czarnej jak Otchłań przerwy w świadomości, zakończonej gwałtownym wyrwaniem mnie magią leczącą z objęć bliższej niż kiedykolwiek, choć poniekąd dobrowolnie wizytowanej, śmierci.

Nie, nie próbowałem się zabić. Wręcz przeciwnie.

Tak się składa, że podróż nad krawędź ostatecznej przepaści poprzedzona była z mojej strony największym do tej pory magicznym popisem oraz, wykorzystując nadarzającą się okazję, pokazem całkiem zręcznie zaaplikowanej dyplomacji i socjotechniki. Na szczegóły przyjdzie Ci poczekać, bo po ostatnim, dwuczęściowym i z lekka chaotycznym, liście do Ciebie odkryłem na nowo zalety poszanowania dla chronologii i zachowywania klasycznie rozumianego następstwa wypadków. Zwłaszcza kiedy słowo 'wypadek' nad wyraz trafnie odzwierciedla charakter zajść i gdy przykre skutki jednych wydarzeń mają zwyczaj przeradzać się w niesympatyczne przyczyny następnych.

Początki nie były miłe, więc złego się nie spodziewaliśmy - jak się później okaże, wielce optymistycznie, a co za tym idzie, całkiem niesłusznie. Zaczęło się od nieprzyjemnej konfrontacji, którą wywołała (oprócz niej samej bogowie tylko raczą wiedzieć po jaką cholerę) Lizetta, zwracając się do mnie z prośbą o zwięzłe podsumowanie wydarzeń poprzedniej nocy. A dokładniej o odniesienie się do postawy Guillerma i Gabriela względem Oshira i jego awansu. Wszystkie plany, które z Cinnamon uknuliśmy z myślą o bezkolizyjnym rozwiązaniu problemu z miejsca  i nieodwołalnie wzięły w łeb. Zdezorientowanemu, pozostało mi jedynie odwołanie się szczerości, czyli brzytwy, której nawet w tragicznej sytuacji nie powinien się chwytać dyplomata. Nawet jeżeli dyplomata ciągle błąka się gdzieś pomiędzy amatorszczyzną a dyletanctwem, a sytuacja jest rzeczywiście beznadziejna.

Szczerość z rzadka bywa przyjemna. Tym mianem po prostu nie określa się przyjaznej słuchaczom zgodności z prawdą. Samo pojęcie obciążone jest konotacjami o wydźwięku mniej niż sympatycznym. Zresztą wystarczy zawierzyć semantyce, w kolokacjach nadzwyczaj trafnie odzwierciedlającej kondycję ludzką - na szczerość trzeba się z wysiłkiem 'zdobyć', podczas gdy kłamstwa i półprawdy komfortowo się 'opowiada', mimo że wysiłek jest w tym pierwszym wypadku pozorny - nie trzeba niczego wymyślać, zazwyczaj wystarczy zrelacjonować fakty.

Znasz mnie na tyle, żeby z dużą dozą prawdopodobieństwa podejrzewać, że na suchym wymienieniu faktów nie poprzestałem. Masz rację, ale tym razem zatrzymałem dla siebie wszystkie kąśliwe wtręty, sarkastyczne spostrzeżenia i ironiczne uwagi. Ograniczyłem się do stwierdzenia, że oto nadszedł kres mojej wiary w lojalność.

Ciekawe były reakcje na moje wynurzenia: Oshir w ogóle się nie odezwał, spojrzał jedynie na Lizettę wymownie - na pewno z nią o tym rozmawiał. Kto wie, może właśnie w wyniku tej rozmowy przełożona Gabriela postanowiła interweniować. Guillermo jako pierwszy uderzył się w pierś. Przeprosił, ale w ramach wytłumaczenia stwierdził, że tak naprawdę w drużynie nie ufa nikomu. Gabriel... sam nie wiem co dokładnie powiedział. Coś o konieczności trzymania się prawdy. Coś o niezrozumieniu, choć nie jestem pewien z czyjej strony. Powiedział coś jeszcze, ale nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że cały czas był jakiś taki... nieobecny. Cinnamon zażądała ponownej wizyty przełożonego Oshira, na co Lizetta musiała się zgodzić, mimo że w widoczny sposób nie pasowało jej takie rozwiązanie. Jedynie Nester, nie mogący sobie wyrobić ostatecznej opinii o nocnych wydarzeniach, zdawał się dobrze bawić - być może będąc starym wyjadaczem Gildii Cienia widział już niejeden niedoszły awans i niejedną niespodziewanie podłożoną świnię.

Moja naiwna szczerość, co konstatuję z niejakim zdziwieniem, ale i ulgą, przyniosła summa summarum niespodziewanie korzystne rezultaty. Wszyscy, jakby właśnie przestali być pod wpływem ogłupiających substancji, zaczęli myśleć, zastanawiając się de novo nad sobą oraz nad towarzyszami, z którymi przyszło im dzielić tryumfy i porażki tej bądź co bądź niełatwej misji. Czy doszli do wniosku, że powinni traktować pozostałych tak, jak sami chcieliby być traktowani? Czy uświadomili sobie, że odpowiedzialnie współpracując części konfliktów i niepowodzeń można było uniknąć? Czy do wszystkich dotarło, że uparcie zwalczając rzucane nam pod nogi przeszkody tracimy z oczu cel nadrzędny? Duża część tych wniosków była na pewno nieszczególnie uskrzydlająca, ale nigdy nie przestanę uważać, że z dwojga złego lepiej jest myśleć niż nie myśleć. Lepsza jest świadomość nawet najgorszych rzeczy niż mające źródło w błogiej ignorancji samozadowolenie. Nasza drużyna zaczęła się dziś żegnać z ignorancją. Niewykluczone, że przestanie być przyjemnie. Przypuszczalnie przestanie być błogo. Na pewno jednak warto pożegnać się z nią, pożegnać na zawsze i bez żalu.

Po raz pierwszy w historii naszych wspólnych eksploracji zastanowiliśmy się nad sensownością chaotycznego szwendania się po Banewarrens, podczas gdy jedynym stojącym przed nami zadaniem jest ponowne i tym razem ostateczne ich zamknięcie. Oraz wyrzucenie klucza. Właściwie nie, wyrzucenie nie wystarczy - bardziej na miejscu będzie nieodwracalne zniszczenie, spalenie, dezintegracja, rozsypanie prochów, a na koniec definitywne wymazanie pamięci o nim z umysłów ludzi, demonów i aniołów. Koniec. Kropka. Plus krzyżyk na drogę każdemu, kto próbowałby do Banewarrens kiedykolwiek wrócić.

W teorii oczywiście wszystko wygląda dużo lepiej niż w praktyce. Praktyka pełna jest żałosnych kreatur ciągnących do zła jak muchy do łajna. Praktyka złośliwie opiera się manipulacji tam, gdzie teoria współpracuje bez szemrania. W praktyce zawsze znajdzie się na psa kij, na kij - nóż, na nóż - miejsce pod czyimś siódmym żebrem.

Przykłady z życia, ilustrujące powyższe stwierdzenia? Proszę bardzo. W teorii całe Banewarrens to jedna wielka pułapka. Praktyka nie tylko pokazuje dobitnie, że w wielkiej pułapce mieszczą się bez problemu pułapki mniejsze, ale dodatkowo dowodzi, że ich rozmiar wcale nie koreluje z ich śmiertelnością. Śmierć, z czego rzadko zdajemy sobie w pełni sprawę, nie poddaje się stopniowaniu. Będąc teoretycznie przeciwieństwem życia, w praktyce jest jedynie jego brakiem. Jedynym brakiem, z którym nie da się żyć.

Dzisiejsze wydarzenia zdawały się wskazywać, że brak ten nieodwołalnie stanie się naszym udziałem. Bezmiarowi życia zostanie definitywnie narzucony kres. Asymptota sięgnie swej własnej granicy. Wartość liniowa ostatecznie się skwantyfikuje. Jeszcze bardziej wyszukanie? OK:

Kopniemy w kalendarz.

Już na samym wstępie, kiedy podbudowani nowo zdobytym przekonaniem o celowości naszej misji postanowiliśmy zwiedzić dotychczas niezbadane fragmenty podziemi i wynaleźć sposób na wieczne ich zapieczętowanie, Oshir dowiódł prawdziwości stwierdzenia, że jedynym stuprocentowo pewnym sposobem na wykrycie pułapki jest wpadnięcie w nią. Początkowo wyglądało na to, że został dokądś magicznie przetransportowany, ale chwila dokładniejszego przyjrzenia się błyszczącemu "portalowi" nie pozostawiała żadnych złudzeń, z wyjątkiem jednego - całkiem wprawnie rzuconej iluzji teleportu, kryjącej pułapkę działającą zapewne mechanicznie. Nie, żeby to znacząco zmieniało naszą sytuację - nasz zwiadowca przepadł jak złota moneta rzucona w tłum żebraków, a znikając pozbawił naszą drużynę jedynej osoby, która mogłaby mu ewentualnie przyjść z fachową pomocą. Paradoks, który kogoś bardziej oddalonego emocjonalnie mógłby nawet rozśmieszyć.

Czego się nie ma w głowie, trzeba mieć podobno w nogach. Powiedzenie rozszerzyć wypada także na górne kończyny. To właśnie ciężką pracą rąk, wzmocnionych magią i uzbrojonych w kilof, Guillermo wyrąbał w kamiennej płycie dziurę, pozwalającą wyciągnąć naszego lekko sfatygowanego, ale wciąż żywego kumpla na wolność. Czy odnosisz może wrażenie, że pomimo dokładnego przemyślenia naszych celów nadal zachowujemy się jak półgłówki? Że wbrew pozorom niewiele się zmieniło od czasów ostatniej wyprawy?

Otóż nie. Zwróć uwagę na następujące fakty: w pułapkę wpadła jedna osoba. Już sam ten fakt jest wyraźnym znakiem, że sprawy mają się ku lepszemu, a my uczymy się jednak na własnych błędach. Zgoda, może niekoniecznie należy brać za oznakę bardzo wysokiej inteligencji dojście do wniosku, że w zwiadach niejako z definicji powinno brać udział mniej osób niż się znajduje w drużynie, ale jest to pierwszy krok w dobrym kierunku. Czyli od, a nie do, przedwczesnego grobu. Na tym jednak nie kończą się różnice między tym co było, a tym co jest: nasz pojedynczy już teraz zwiadowca, wpadłszy w najeżony kolcami dół, przeżył, dzięki przedsięwziętym środkom zapobiegawczym. W tym wypadku chodzi o rzucone przez Cinnamon zaklęcie, pozwalające jej nie tylko uleczać Oshira na bieżąco i, co ważniejsze w wypadku zwiadowcy, na odległość, ale także mieć przez cały czas empatyczne pojęcie o jego stanie fizycznym. Może także fizjologicznym, choć nie jestem pewien czy chciałbym być właśnie tego w wypadku Oshira do końca świadom. Jedno jest pewne - Cinnamon na pewno bez żalu zrezygnowałaby z tej wiedzy.

Skoro nowo opracowany modus operandi się sprawdził i nikomu właściwie nic złego się nie stało, ruszyliśmy dalej w tym samym szyku. Odkryliśmy kolejne metalowe drzwi, prawie identyczne z tymi, za którymi znajdował się cały arsenał potężnie magicznej i równie silnie przeklętej broni. Tym razem jednak z premedytacją, świadomie i dobrowolnie pozostawiliśmy drzwi samym sobie. Nie musze Ci chyba uświadamiać, że to także odmiana względem naszego dotychczasowego zachowania. Całkiem prawdopodobne, że żyjemy teraz dzięki tej decyzji. Mam nadzieję, że któregoś pięknego dnia wejdzie nam ta nowo nabyta roztropność w krew. Na razie jest z lekka efemeryczna w objawianiu się, jak przyszło się nam przekonać już w chwilę później.

Tymczasem cali szczęśliwi i zadowoleni z siebie podążyliśmy dalej. Nie tak znów bardzo dalej, bo wejście do kolejnej komnaty niespodziewanie ochłodziło nasz dobry humor. Stało się do dokładnie wtedy, gdy Oshir dotarł do połowy, a idący za nim z asekurującą liną Guillermo do jednej trzeciej długości pomieszczenia. Ze złudnie delikatnym ni to piskiem, ni brzęczeniem uwalnianego zaklęcia zbiegł się dziwacznie znajomy dźwięk - zgrzyt igiełek lodu pod stopami po pierwszym przymrozku. Magia znikła tak nagle, jak się pojawiła. Oshir obrócił się z widocznym wysiłkiem i odkaszlnął, a szron, w który zamieniła się para w jego oddechu posypał się na kamienną posadzkę. Guillermo ani drgnął. Całą jego skórę, włosy i ubranie pokrywała cienka, błyszcząca warstwa lodu. Cinnamon pośpiesznie rzucała obok mnie czary leczące - pozwoliły one Oshirowi na tyle wydobrzeć, że po chwili mocowania się z martwym ciężarem przyciągnął do nas, stojących poza granicami pułapki, zamrożone na kość ciało Guillerma.

Tutaj ponownie odstępstwo od zwyczajowego scenariusza. Zamiast bezradnej paniki - sprawnie, choć dość nerwowo rzucone Detect Magic z mojej strony i profesjonalne przyjrzenie się niespotykanym symptomom ze strony Cinnamon. W miejsce przeciągających się, bezowocnych narad - szybka i treściwa konsultacja. 'Ciągle żyje,' dowiaduję się od kleryczki, a jej głos jest pełen zdziwienia. 'Ale w tym stanie nie potrwa to długo.' Odrzucam pomysł rozproszenia magii, bo efekt jest w oczywisty sposób natychmiastowy, nie ciągły. Rozważamy przez chwilę Restoration, ale coś mi mówi, że to tylko przedłuży jego mękę. Jeżeli mamy zamiar cokolwiek robić, trzeba działać szybko. Opcja bardziej ostateczna, czyli wskrzeszanie, pośpiechu już raczej wymagać nie będzie. Z miną, którą staram się wyrazić całą tę pewność siebie, której zupełnie nie odczuwam, proszę Gabriela o złapanie Guillerma zaraz po tym, jak rzucę czar. Po czym rzucam go, mrucząc pod nosem imiona Tanil i Nemorgi.

Dwa promienie białego gorąca ogarnęły pokrytą lodem sylwetkę. Zasyczało, buchnął obłok przysłaniającej wizję pary i na koniec ciało Guillerma osunęło się miękko w oczekujące ramiona paladyna. 'No pięknie' pomyślałem, ale zanim zacząłem mieć wyrzuty sumienia za równie radosne, co nieodpowiedzialne użycie Scorching Ray, usłyszałem głos Guillerma, chrapliwie domagający się odpowiedzi na sakramentalne 'Co się stało?' Uwierz mi, jeszcze nigdy niczyje złe zorientowanie w sytuacji nie ucieszyło mnie do tego stopnia. Gotów byłem rzucić się brutalowi na szyję!

Przyznać muszę, że jeszcze przez dłuższą chwilę nie zwracałem uwagi na dziejące się wokół mnie wydarzenia, zajęty zastanawianiem się nad tą płomienną reaktywacją Guillerma Balicane - nad interferencją magii chłodu i ognia oraz wartością szybkiego, ale też ryzykanckiego, działania. Dotarliśmy w każdym razie do jakiegoś metalowego golema, z którym Nester postanowił urządzić sobie małe tête-à-tête. Golem był rozmowny, co naturalnie Nestera z miejsca usposobiło pozytywnie - mówił nawet zbyt dużo, jak na mój gust, powtarzając niekiedy całe akapity tekstu. Z bełkotu nieszczęsnej maszyny, przygniecionej gigantyczną metalową beczką, wynikało jednak jasno, że jest tu pozostawiona przez twórcę Banewarrens, a jej zadaniem jest sprawdzanie i utrzymywanie w idealnym stanie mechanizmów zabezpieczających. Wygląda na to,  że wstrząs, jaki zaobserwowano w Mithril objął także tę część podziemi. Jest o tyle dziwne, że są one przecież w innym wymiarze.

Czyżby więc Mithril odczuło jedynie słabe echo pierwotnego, po wielokroć silniejszego wstrząsu, który targnął Banewarrens na innej płaszczyźnie bytu? Czyżbyśmy, padając ofiarą typowego dla naszego społeczeństwa egocentryzmu założyli, że obiektem ataku było miasto paladynów, podczas gdy prawdziwa rozgrywka odbywała się zupełnie gdzie indziej, a gracze byli dużo bardziej potężni niż zakuty w czerń półork strzegący wejścia do podziemi gdzieś w Mithril?

Pozostawiliśmy golema samemu sobie, po szybkim zabiegu okulistycznym i krótkim, acz dla Nestera dramatycznie trudnym, pożegnaniu. Obiecaliśmy mu rychły powrót z misją ratunkową, choć będę się upierał, żeby Cinnamon rzuciła na tę okoliczność Divination - nie chcę musieć walczyć czarami z istotą z definicji odporną na magię. Po drugiej stronie korytarza znaleźliśmy jakiś magazyn części zamiennych, narzędzi i materiałów budowlanych. Pomieszczenie duże, pełne gratów i trudne do dokładnego zbadania, więc wysłałem Mustellusa na szybki zwiad za zwałami kamiennych bloków.

Auć!!!

Jeżeli nawet od dłuższego czasu masz familiara i zdarza ci się to regularnie, nie jesteś w stanie przyzwyczaić się do tego właśnie bodźca. Jak wiesz, empatyczna więź przenosi głównie odczucia, a z nich wszystkich najskuteczniej chyba silny strach. Najpierw przychodzi ukłucie gdzieś w głowie, potem żołądek podjeżdża ci do gardła i zaciska się w ciasny węzeł, a następnie przewija ci się przed oczami to, co widzi twój towarzysz. I dopiero teraz możesz sam zacząć produkować adrenalinę. Wysyczenie ostrzegawczego 'Spektra albo duch!' jest oczywiście opcjonalne, w tym jednak wypadku wyjątkowo adekwatne i całkiem celowe. Prawie tak adekwatne i celowe jak gwałtowne cofnięcie się o kilka kroków i szybkie przypomnienie sobie wszystkich będących na podorędziu czarów. Mustellus, prawdziwa ruda błyskawica, śmignął tylko i znikł w moim rękawie - tym razem na pierwszej linii miałem stać, zresztą zgodnie z logiką, ja. On już swoje zrobił.

Nieprzyjemnie szybko okazało się, że mamy do czynienia jednak ze spektrą. Typ stworzenia poznałem dopiero po pierwszym ataku, w wyniku którego Cinnamon wyraźnie zbladła i osłabła. Mimo to odetchnąłem z ulgą. Z duchem nie mielibyśmy najmniejszych szans, tymczasem tutaj można było powalczyć. Utrzymując nerwy na wodzy zacząłem się przygotowywać do zadania kończącego tę walkę magicznego uderzenia. Niematerialny przeciwnik tymczasem bawił się nami, atakując zaraz po wyjściu z posadzki lub którejś ze ścian i szybko chowając się w nich ponownie. Rósł w siłę, osłabiając nas swoimi kolejnymi atakami, podczas gdy my ciągle nie zadaliśmy mu ani jednego ciosu.

'Wybacz, Cinnamon, ale umawialiśmy się,' mruknąłem, zabierając za pomocą Vampiric Touch część jej energii życiowej. 'Oshir, przepraszam, ale musiałem to zrobić,' powiedziałem chwilę później, w dalszym ciągu zwiększając swoje siły kosztem życia najbliżej stojących towarzyszy. Gabriel tymczasem, skoncentrowany na aurze zła otaczającej spektrę, powoli ją lokalizował. Pojawiła się, zaatakowała Nestera. Cinnamon, wykrzyczawszy łamiącym się głosem imię Madriel, próbowała powołując się na jej boską moc przegnać nieumarłego potwora, jednak atak undeada musiał ją dużo kosztować, bo zamiast umknąć w popłochu, spektra ostentacyjnie powoli wtopiła się w ścianę.

Znalazłem tymczasem na kamiennym bloku dogodne stanowisko, z widokiem na cały plac boju. Wiedziałem, że czar, który mam zamiar rzucić będzie mnie dużo kosztował, choć według nawet najbardziej pesymistycznych obliczeń powinienem po jego ukończeniu nadal być w stanie wyjść z Banewarrens o własnych siłach. Zastanawiałem się właśnie nad celowością rzucenia jeszcze czaru wykrycia niewidzialności, kiedy Gabriel wskazał ręką na jedną ze ścian. 'Nester, z drogi' wycharczałem bardziej niż wykrzyczałem, przygotowując się na gorące przywitanie przeciwnika, będące jednocześnie chłodnym z nim pożegnaniem.

Niematerialna głowa wychynęła ze ściany i można by przysiąc, że ze zdumieniem zmarszczyła półprzeźroczyste brwi, nie znajdując wystarczająco blisko następnej ofiary. Nie śpieszyła się. Nic jej przecież nie mogliśmy zrobić, z tą naszą niezgrabną cielesnością, z tymi powolnymi ruchami, z tymi nieudanymi próbami powołania się na moc naszych bogów, ze zmysłami ledwie będącymi w stanie ją zlokalizować. Była pewna, że hart ducha już nas opuścił. Że prędzej czy później zniszczy nas wszystkich. To przecież ona, nie my, miała całą wieczność na tę walkę - walkę, którą musieliśmy przegrać...

Bezruch napiętego oczekiwania zmienił się u mnie w wybuch aktywności. Gesty czaru wykonały się prawie automatycznie, słowa wypowiedziały się niemal bez udziału mojej woli. Ja sam, jeszcze zanim w kierunku spektry runęła powódź świetlistej energii czerpiącej swą niszczycielską siłę bezpośrednio ze mnie i zanim ogarnęła mnie aksamitna ciemność, uśmiechnąłem się. Przypuszczam, że tryumfalnie. Niewykluczone, że bezczelnie. Na pewno z poczuciem złapania dwóch srok za ogon.

Na przekór wcześniejszym wyliczeniom wydałem maksimum energii. Wbrew logice sięgnąłem po rezerwy, po które żaden czarodziej przy zdrowych zmysłach nigdy nie sięga. Za nic sobie mając zdrowy rozsądek, zatrzymałem się w swoim ataku o włos od śmierci. Czemu? Jestem pewien, że wiesz. Wymienię powody na wypadek, gdybyś potrzebował potwierdzenia swoich domysłów.

Zrobiłem to, bo oprócz bycia czarodziejem, niezmiennie i z uporem godnym tak ważnej sprawy, staram się być przyjacielem tych osób. Bo dwoje z nich dało mi, bez szemrania czy kunktatorstwa, cząstkę siebie - musiałem sprawić, by stała się kluczowym składnikiem ostatecznego tryumfu, a nie tylko zabezpieczeniem dla mnie. Bo wydatkując wszystko, do dna, dałem im chyba wystarczająco dobitnie do zrozumienia, że mi na nich zależy. Że im ufam i oni mogą, a może nawet powinni, zaufać mnie.

A poza tym, wracając do z lekka wyrachowanych i zdecydowanie sarkastycznych uwag z początku listu - cóż za okazja do stania się najlepszym z możliwych ambasadorów, jakich kiedykolwiek miało Hollowfaust!? Dodatkowo jaka świetna sposobność do zrobienia wrażenia na Gabrielu, który przecież poświęcił życie poświęcaniu życia! Nie można było dać się takiej okazji zmarnować.

Jak sądzisz, który ja - ten emocjonalny czy ten cyniczny - jest prawdziwym Tadhgiem? Jestem pewien, że wiesz i tym razem obaj będziemy musieli uznać, że się nie mylisz. Pewne rzeczy trzeba wiedzieć bez podpowiedzi.

Ściskam Cię serdecznie,

PS. Dasz wiarę, że pisuję wiersze? Ach, ten bard we mnie... ten emocjonalny mięczak.

 

15. Hedrot, obóz nad Banewarrens

Raport No. 37#8938#458TMD

Adept Tadhg Mhic Draodoir do mistrza Gilligana, NecD, M.Th.

W pełni sobie zdaję sprawę, iż zaraz poczynię raczej niespodziewaną i odrobinę może zbyt bezpośrednią obserwację, ale po prostu nie mogę tego nie uczynić. Czy nie podziela Mistrz mojego wrażenia, że przełożeni to grupa osób o dość szemranej etyce i wątpliwej moralności? Trudno jednoznacznie stwierdzić z czego to może wynikać, ale przypuszczalnie z tego jedynego w swoim rodzaju połączenia poczucia władzy z przekonaniem o braku odpowiedzialności. Z niezrozumienia delikatnej może, a przecież jakże istotnej, różnicy między przewodzeniem a wydawaniem rozkazów. Z egocentrycznego przekonania, że oni jedni wiedzą, co jest dobre dla innych, podczas gdy nawet najbystrzejsi z nich z wielkim trudem (i bardzo rzadko bezbłędnie) zgadują, co jest dobre dla nich samych.

Naturalnie niektórzy, w tej liczbie ja, mają w tej materii odrobinę więcej szczęścia niż inni. Nie można tego powiedzieć o Oshirze, którego szef postanowił ostatnio przyjść nocą do sfrustrowanych wojowników w naszej drużynie i poprosić o rekomendacje dla swojego podopiecznego. Prosił o nie tak pokrętnie i na dodatek w tak nieszczęśliwie dobranym momencie, że wyszedł utwierdzony w przekonaniu charakteryzującym większość przełożonych tego świata, a mianowicie, że przełożonymi powinni nadal być oni, podczas gdy ich podwładni powinni zostać tam gdzie są. Przez jakiś czas. Dłuższy czas. Najlepiej na wieki wieków amen.

Jak widać nie tylko naukowe stopnie Universitatis Necromantiæ w Hollowfaust są trudno osiągalne i zdradliwie śliskie. Awans, o ile nie dotyczy nas samych, zdaje się być zjawiskiem powodującym w ludziach odruchowy sprzeciw i niemożliwy do zwalczenia wstręt, choć zapytani natychmiast odpowiemy wszyscy zgodnym chórem, że jesteśmy zwolennikami postępu, nieustannego samodoskonalenia, ciągłego zdobywania nowych kompetencji i powszechnego szczęścia dla wszystkich istot żyjących. No, może z wyjątkiem teściowych i bliskich sąsiadów, ale to przecież grupa ludzi, która do żywych niewątpliwie zaliczać się nie powinna.

Jeżeli już o istotach żyjących mowa: żyjemy, choć po spotkaniu ze spectre w Banewarrens o mały włos nie pozostaliśmy tam na wieki. Ostatni wypad w podziemia to nieprzerwany ciąg mrożących krew w żyłach wpadek - i naprawdę bardzo bym sobie życzył, żeby zarówno mrożenie, jak i wpadanie były jedynie metaforyczne. Nie były. To, że nie okazały się w dłuższej perspektywie śmiertelne dla nas wszystkich należy przypisać w równej mierze szczęściu oraz zachowaniu przytomności umysłu. W dwóch przypadkach dotyczyło to mojego umysłu, co do kondycji którego miał kiedyś rektor naszej uczelni poważne wątpliwości. Upraszam Mistrza o udanie się w wolnej chwili do Jego Magnificencji i rozwianie wyżej wspomnianych wątpliwości, jak również zapewnienie go, że udało mi się na skutek misji dyplomatycznej w Mithril nie 'skretynieć do szczętu', jeżeli dobrze pamiętam wykrzykiwane przez niego proroctwa odnoszące się mojej przyszłości. Nauki czarów, też wbrew jego głębokiemu przekonaniu, nie zakończyłem na Charm Person, ale akurat przed nim pochwalę się moimi umiejętnościami dopiero podczas egzaminu na dyplomowanego Nekromantę. Powiedzmy na razie, że pewna wprawa w rzucaniu zaklęć umożliwiła mi dziś spokojne siedzenie w obozie i pisanie tego sprawozdania.

Oraz, mam nadzieję, jeszcze paru następnych raportów w przyszłości.

Pozdrawiam serdecznie,

 

Z notatnika Tadhga:

[kartka wymięta, z wielokrotnymi skreśleniami i poprawkami; tytuł i dedykacja starannie zamazane]

***

śmieszna rzecz, miłość

niespodziewanie przychodzi
i odchodzi
bez ostrzeżenia

zogniskowana na rdzeniu
wymiennego
'ty' i 'ja'

użycza pewności
by
sama się nią karmić

sieje zwątpienie tam, gdzie
wątpić
nie wolno nikomu

inne uczucia
codzienne uczucia
bezmiłosne i niekochane...

ledwie ją zrodzą
a już bledną
w beznamiętnym nieporównaniu

wiersze miłosne nie potrafią
jej opisać
i żadna aria jej nigdy
nie wyśpiewa

ogarniając wszystko
i wszystkich obejmując
bez końca umyka
z naszych niezgrabnych rąk

zawsze obecna
i ciągle nie tu
stale zmienna
ukryta na widoku

śmieszna rzecz - miłość

łatwiej ją znaleźć
niż zachować

trudniej wskrzesić
niż zabić

warto? próbować?

 

Tu kończy się jedenasta seria listów Tadhga.

Na początek?