Scarred Lands Campaign Site
Withered Flowers
by Patryk Adamski (Ruemere)

Kroniki...

Opowieść Cinnamon sesja trzydziesta pierwsza

Thyme, en'nii,

Czy pamiętasz pachnące lawendą wieczory w Vera Tre, kiedy siadaliśmy na starej huśtawce, a Ty wprawiałeś ją w ruch siłą woli upewniwszy się uprzednio, że faktycznie rzuciłeś na nas oboje zaklęcie lewitacji? Huśtawka wznosiła się i opadała coraz gwałtowniej, a pęd wiatru rozwiewał nam włosy i różowił policzki. W pewnym momencie przestawałeś używać jakichkolwiek metod wprawiania jej w ruch. Po prostu siedzieliśmy na niej usiłując nie spaść tak długo, jak się dało, trzymając się kurczowo lin, na których zawieszona była na drzewie wiedząc, że od tej chwili jej ruch nie jest już zależny od nas... Aż do momentu gdy jedno z nas traciło równowagę i spadało z huśtawki, powoli dryfując w stronę ziemi, a drugie ze śmiechem rzucało się głową w dół, w powolnej pogoni za uciekinierem.

Mniej więcej tak właśnie czuję się teraz. Z tą tylko różnicą, że nie mam pojęcia kto, ani dlaczego tę nową huśtawkę rozbujał. No i nikt nie był łaskaw rzucić zaklęcia lewitacji - a Madriel świadkiem, że bardzo przydałby się parasol bezpieczeństwa...

Początek znasz chyba lepiej niż ja, bo to Ty powiedziałeś mi, że Tadhg próbował się zabić. Od tego czasu sypia w moim pokoju. To tak z chwilowego braku lepszych pomysłów. A poza tym.... Gdzie by tu zacząć? Wiem, wiem; prawie Cię słyszę, jak z tym swoim krzywym uśmieszkiem mruczysz: "A może by tak od początku, Cinn? Pomysł, jakkolwiek może Ci się wydać iście rewolucyjny, może się okazać zadziwiająco poręczny w zakresie różnorakich zastosowań lingwistycznych...". Rzecz w tym, że początek miesza się z końcem i z godnym lepszej sprawy uporem powraca w miejsce, gdzie jeszcze niedawno znajdował się środek. Więc może zacznę od beholdera.

Beholder. No wiesz - potwór nieomalże mityczny, od ciotki Parstley różniący się ilością oczu i umiejętnościami kulinarnymi - a raczej, poza smażeniem, całkowitym ich brakiem... Taki otóż beholder do niedawna zamieszkiwał mglisto-bagniste przestrzenie planu Quaan, będąc jednym z jego architektów. No cóż - spieszę donieść, że więcej realizacji ów architekt mieć nie będzie ani w tym planie, ani nigdzie. Albowiem zabiliśmy go... jakoś. W jego własnej wieży. Z dwoma stratami własnymi (Couatl, który spotkał nas pod wieżą beholdera i oddał swoje życie mszcząc pomordowaną rodzinę i Nester, który z niezrozumiałych dla mnie do chwili obecnej przyczyn postanowił sprawdzić, jak się ginie na pierwszej linii). Potem przeszukaliśmy wieżę i w trakcie tego przeszukiwania...

Cinnamon odłożyła pióro i westchnęła, pocierając nasadę nosa palcem wskazującym. Od zawsze, kiedy komunikowała się z Thyme, używała alternatywnych metod przekazu. Po prostu lepiej jej się do niego myślało niż mówiło. Poza tym, co tu dużo mówić, Cinnamon należała do tych osób, które myślą obrazami, prawie nie używając słów. Rozmowa, jakkolwiek niewątpliwie bywała użyteczna, zabawna i miewała swoje bardzo pozytywne strony, nie była w stanie w żadnym wypadku oddać w krótkim czasie ogromu wszelakich wrażeń, spostrzeżeń, obserwacji i doznań, jakie od tamtego popołudnia stały się udziałem Cinnamon. Jakże u licha opisać strach który nią szarpnął w momencie, gdy uświadomiła sobie, że pokój nad nimi wypełnia beholder, na spotkanie z którym byli zupełnie, ale to zupełnie nieprzygotowani? Nadzieję pojawiającą się w momencie, gdy Tadhg rozwalił te przeklęte lustra w jego komnacie? Niedowierzanie, z jakim patrzyła na Gabriela dosłownie rozłupującego stworzenie na pół? No i zdumienie zmieszane w równych proporcjach z rozbawieniem i irytacją, kiedy nieokiełzana pasja eksploratorska.. no dobra: zwykła chciwość, zabarwiona elementami eksploratorskimi z zakresie lokalizacji owych skarbów bezcennych martwego beholdera zupełnie bez ostrzeżenia dokonała nieoczekiwanej wymiany osobowości Guillermo, Oshira i samej Cinnamon, wtłaczając każdą z nich w przypadkowo wybrane ciało innej z trzech wyżej wymienionych osób. Ku swojemu niesmakowi, Cinnamon dowiedziała się jak to jest mieć owłosione nogi i brak wcięcia w pasie. Za to Guillermo skorzystał na tej wymianie znacząco; od tamtej pory Cinnamon przyłapała go co najmniej dwa razy na tym, jak zaciekle piłował sobie paznokcie, ukryty w jakimś ciemnym zakamarku przed oczyma wścibskich towarzyszy. Zanim ich osobowości powróciły do ciał, w których się ukształtowały, Cinnamon dowiedziała się jeszcze jednej rzeczy. Otóż kiedy postanowiła użyć swojej magii leczącej, Oshir...nie, Guillermo! poprosił ją, żeby tego nie robiła. Jej oburzone zdumienie wkrótce zamieniło się w zdumienie przerażone, kiedy Guillermo odciągnął ją na bok i pokrótce opisał naturę swoich obaw co do używania przez Cinnamon...albo kogokolwiek, znajdującego się choćby przez krótką chwilę w jego ciele, magii dowolnego rodzaju. "No pięknie!" pomyślała wtedy z niesmakiem. "Demon z grzechotki zawarł pakt z Guillermo, a ceną ma być jego dusza. Takie są właśnie opłakane skutki nielicencjonowanego obrotu zabawkami dla dzieci do lat dwóch...". Na całe szczęście powtórne szarpnięcie towarzyszące wyzwalaniu zaklęcia, przerzucającego ich osobowości pomiędzy ciałami bez ładu i składu, za to wydawałoby się, z jakąś bezrozumną satysfakcją wybawiło ją od konieczności dalszego zajmowania się tematem „Grzechotka w ręku Guillermo”aż do czasu, kiedy w miarę cali i jako tako zdrowi (przynajmniej na ciele), znajdą się powrotem w Mithril.

Cinnamon spojrzała w okno. Z niechęcią pomyślała o ucieczce z Quaan. O nadciągającej na ich spotkanie armii. O mającym ich przenieść z powrotem do domu zaklęciu, rozproszonym zanim jeszcze na dobre oderwało się od koniuszków jej palców. O Guillermo, w panice próbującym użyć jeszcze raz paktu do uratowania im wszystkim skóry (okazało się, że pakt jakoś nie chce zadziałać bez grzechotki). I o Tadhgu, używającym cudownego w dosłownym tego słowa znaczeniu pierścienia, dzięki któremu wszyscy wylądowali z powrotem w ich własnym świecie z dodatkowym efektem w postaci wskrzeszenia gdzieś po drodze Nestera. Gdyby nie ten pierścień...ach, nieważne. Ważne, że przeżyli. A przeżywszy dowiedzieli się, że oto w Mithril przebywa komisja z Hollowfaust, mająca za jedyne zadanie udowodnić Tadhgowi Mhic Draodoirowi, że nie nadaje się do pełnienia zaszczytnej funkcji ambasadora czegokolwiek. Takie przynajmniej wrażenie odniosła, obserwując egzamin. Część pisemna - to rozumiała. To było oczywiste. Podobnie jak sine cienie pod oczami nekromanty po nieprzespanej, spędzonej w bibliotece nocy. O poranku egzamin został wyskrobany piórem na pergaminie. Następna część egzaminu także należała do tych bardziej dla Cinnamon oczywistych. Zagadki logiczno-słowne. Pomagali nekromancie razem z Guillermo jak mogli najlepiej. Cinnamon bawiła się przy tym całkiem nieźle, dopóki zarozumiałe babsko o nazwisku odnoszącym się do niewłaściwej części ciała (o, Cinnamon znała co najmniej dwa bardziej odpowiednie!) nie uparło się, że ich dobra odpowiedź wcale dobra nie jest. Niech tam babon gada, co chce. Ona i tak wiedziała, kto miał rację. Chwała Madriel, Tadhg zdał i tak; chociaż na jego miejscu bardziej by się z ową wszechwiedzącą babą wykłócała. Część trzecia okazała się dla Cinnamon w najwyższym stopniu nużąca. Siostra Tadhga - zaklęcie, ona - kontrzaklęcie rozproszenia magii. Jedno za drugim. Brak w tym było finezji, brak polotu, brak jakiejkolwiek inwencji twórczej. No ale cóż - to egzamin na ambasadora a jak powszechnie wiadomo, polityka nie muszą cechować ani finezja ani polot, a inwencja twórcza bywa czasami w najwyższym stopniu niepożądana. Tak czy siak - i tę część nekromanta zaliczył. A Cinnamon patrzyła na jego roześmianą siostrę, która podnosiła ręce w jednej inkantacji za drugą, celując w Tadhga jednym i tym samym zaklęciem (choć ona, zdaje się, nie starała się o stanowisko ambasadora... dziwne...). I ogarniał ją coraz większy smutek. Myślała o swoim bracie. O tym, jak wiele miesięcy temu wyjechał z Mithril chyłkiem, cichaczem, bez pożegnania, pozostawiając po sobie kubek niedopitej czekolady (oboje mieli słabość do gorącej czekolady) i zapach jaśminu i jałowca. I o tym, jak nie odezwał się do niej jednym słowem od tak dawna, nie dał znaku życia, nie przysłał listu. Cinnamon wiedziała dobrze, że Thyme żyje i ma się nieźle; bezbłędnie wiedziałaby od razu, gdyby stało mu się cokolwiek złego. Wiedziała również, że pamięta o niej i że interesuje się jej losem. Od kiedy zniknął bez pożegnania, przyśnił jej się dwa razy. W obu przypadkach wiedział mnóstwo o niej i jej towarzyszach. Zadziwiająco dużo, jak na osobę nieobecną. A czego nie wiedział - dopytał. Jednak.... Cinnamon była przyzwyczajona do nagłych zniknięć Thyme'a i jego równie nagłych pojawień się. Do jego, oględnie rzecz ujmując, braku wylewności. Oboje bardzo cenili sobie niezależność. Jak koty, lubili chadzać własnymi ścieżkami, nie zaczepiani przez nikogo, bez ograniczeń, bez potrzeby odpowiadania na pytania "Gdzie? Po co? Z kim? Dlaczego? Na jak długo?". Tyle, że Cinnamon nigdy nie musiała tych pytań zadawać. Ona po prostu znała odpowiedzi na nie, zanim zdążyłaby pomyśleć nad ich sformułowaniem. Doprowadzała zawsze matkę do rozpaczy, komunikując znienacka przy obiedzie: "Na pojutrze potrzeba będzie więcej tego ciasta. Thyme wraca koło południa i przywozi gościa" i kwitując wzruszeniem ramion następujące potem nieodmiennie pytania matki, skąd to wie. Jak miała wytłumaczyć, skąd wie? To tak jakby tłumaczyć skąd się wie, jak śpiewać albo rzucać czary. Nie wie się, że się wie. Aż pewnego razu zaczyna się to robić, i już się wie. I tyle. Proste jak droga do Mithril.

No więc dobrze - tęskniła za nim. Za jego ironią, sarkazmem i poczuciem humoru. I... Cinnamon, czas się do tego przyznać! - miała nadzieję, że może brat pomoże jej połapać się we wszechogarniającym szaleństwie wokół. Znaleźć odpowiedzi na zbyt wiele pytań, które ostatnimi czasy ją nurtowały. I wyśmiać jej obawy, upodabniając je tym samym do zdegradowanego potwora spod łóżka, skazanego onegdaj na wieczność w zapomnianym mroku dziecinnego pokoju. A niech to siedem piekieł pochłonie; Thyme, gdzie się podziewasz?! Może istnieje jakieś proste zaklęcie wykrycia starszych braci? Takie, od którego rzucenia niekoniecznie puszcza się krew z nosa, a nagle zmiękłe kolana nie odmawiają posłuszeństwa na podmokłym brzegu jakiegoś egzaminacyjnego bajora? Swoją drogą, Cinnamon do chwili obecnej nie rozumiała, jak szanowna komisja mogła za przedmiot czwartego egzaminu obrać ponurą, wymarłą wioskę oraz jej, poniekąd również wymarłych, mieszkańców i oczekiwać od egzaminowanego wykazania się jakże finezyjną i subtelną umiejętnością wyszukania i zlikwidowania dwudziestu sztuk nieumarłych w ciągu godziny. Doprawdy! Gdyby nie skoncentrowana w jednym miejscu negatywna energia, wytrącająca kleryczkę z równowagi, można by pomyśleć, że czwarta część egzaminu na ambasadora Holloufaust to nic innego jak przechadzka po wsi w poszukiwaniu śmietany... może śmierdzącej i niekoniecznie najświeższej, fakt, ale za to przecież prosto ze wsi. Tak czy siak - Tadhg zdał, były gratulacje i "ależ panie Ambasadorze", "cała przyjemność po mojej stronie, panie Dziekanie" oraz "to zaszczyt dla mnie, pani Profesor", a wszystko to na tle wioski, w której znaleźli i odesłali precz więcej nieumarłych, aniżeli od nich oczekiwano. No i oczywiście, zapowiedziano uczczenie tego na bankiecie. "Świetnie!" - myśli Cinnamon popłynęły ku tacom z kandyzowanymi owocami i kruchymi ciasteczkami, ku misom z sałatkami, ku wonnemu winu i nie mniej wonnym serom, ku muzyce, plotkom, zapachowi perfum i jej nowej, wrzosowej sukni z dekoltem wystarczająco głębokim, żeby zgorszyć co bardziej bogobojnych mieszkańców Mithril. Jednak zanim ten obraz zdążył nabrać kształtów i kolorów w jej wyobraźni, gdzieś z zakamarków pamięci jak diabeł z pudełka wyskoczyła Gehimin i jej deklaracja pomocy Tadhgowi, jak tylko upora się on z egzaminami. Z uścisków i uśmiechów komisji oraz zapieczętowanego pergaminu w ręce świeżo upieczonego ambasadora wnosić należało, że uporanie owo stało się faktem. Czas więc najwyższy odwiedzić Gehimin. Cinnamon westchnęła i klepnęła w ramię rozpromienionego nekromantę, mrucząc pod nosem: "Pożegnaj się z Państwem, Tadhg, na nas już czas". No i poszli do pokoju Gehimin. Cinnamon zapukała. Gehimin otworzyła drzwi i odsunęła się, gestem zapraszając ich do środka. Weszli. Oczy Cinnamon napotkały niepewne spojrzenie siedzącego na dywanie Guillermo. "Oj, zły zestaw zaklęć jak na taki czworokącik" - pomyślała z troską Cinnamon. Natychmiast zdała sobie sprawę, że pomocy zaklęć, dostępnych obydwu kleryczkom potrzebują zarówno Tadhg, jak i Guillermo. Zrobiła krok do przodu, łapiąc za rękę spłoszonego nekromantę, który, interpretując obecność Guillermo w pokoju Gehimin najwyraźniej jedynie w całkowicie w tym momencie niewłaściwym, damsko-męskim kontekście, zaczął niepewnie wycofywać się ku drzwiom mamrocząc nonsensy w rodzaju: "My nie w porę... to może my później przyjdziemy...". "To jaki mamy plan?" - Cinnamon spokojnie wysłuchała odpowiedzi Gehimin. Przy fragmencie o szukaniu pomocy i protekcji bogów przy wędrówce w nieznane, jaką ostatecznie miał tego wieczora odbyć Guillermo, lewa brew madrielitki poszybowała nieznacznie w górę. No, ale przecież nie od dziś było doskonale wiadomo, że bogowie wspierają, hołubią, rozpieszczają i chronią bohaterów miasta Mithril... prawda? "No, to kiedy idziemy?" - zagaiła ze swadą Cinnamon. "Zaraz" - odparła Gehimin i zamaszystym gestem zdjęła z wieszaka pelerynę sygnalizując tym samym pozostałej trójce, że żarty się skończyły.

Poszli w miasto. Gehimin bezbłędnie wyszukiwała drogę wśród krętych uliczek, gwarnych, wielobarwnych targowisk, oddziałów straży, prostytutek (jakoś te dwa wyżej wymienione zjawiska wydawały się z etnosystemie miasta Mithril występować jedynie łącznie), bezpańskich psów i zakładów usługowych. Aż wreszcie, z miną spiskowca, zapukała do drzwi niczym nie wyróżniającego się od innych domów. Otworzyła wyglądająca jak wiele innych kobieta. Rozpoznawszy Gehimin skinęła im głową i szerokim gestem zaprosiła do środka. Potem każdemu z nich wskazała jego pokój i jego prześ...szatę. Do przebrania się w. Cinnamon przebrała się w białe giezło, podczas gdy jej wątpliwości zamiast szeptać jej do ucha wrzeszczały unisono, głosem trąby mithrilskiej, sugerując w nader niewybrednych słowach natychmiastową ucieczkę z tego dziwacznego miejsca a następnie, wciąż zastanawiając się nad odwieczną zagadką "Co ja tutaj robię?", podążyła za resztą do piwnicy. Piwnica była, jak na piwnice, całkiem przytulna. Oraz ciepła. Oraz poświęcona, co dziwnym zrządzeniem losu Cinnamon wcale, ale to wcale nie podniosło na duchu. Usiadła z pozostałą trójką za stołem... wyjątkowo okrągłym, wyjątkowo wzorzystym i wyjątkowo okultystycznym stołem. Z sceptycyzmem przyglądała się Gehimin, która najwyraźniej postanowiła skontaktować się osobiście z mającym im służyć radą, pomocą i wstawiennictwem bóstwem. Dodajmy - bóstwem bardzo, ale to bardzo yin, więc lepiej by było, żeby ani Tadhg, ani Guillermo, - tak profilaktycznie i na wszelki wypadek się nie odzywali. Z tym słowami Gehimin wprowadziła się w trans dokładnie w momencie, kiedy Cinnamon zaczęła zadawać na głos pytanie, kto w takim razie z owym bóstwem będzie rozmawiał. Odpowiedź przyszła nadspodziewanie szybko. Bóstwo pojawiło się w pokoju, oparło szczupłą, wypielęgnowaną dłoń na ramieniu Gehimin i zagadnęło uprzejmie, co też za pilna sprawa odrywa je od aktualnych, o niebo ciekawszych zajęć. Cinnamon popatrzyła na Guillermo, którego zabawy z grzechotką stanowiły de facto odpowiedź na tak postawione pytanie. Puste spojrzenie chłopaka i jego nieobecny wyraz pobladłej twarzy nie wróżyły najlepiej wkładowi intelektualnemu, jaki mógłby on wnieść do tej rozmowy. Następnie kapłanka przeniosła wzrok na Tadhga, który również mógłby mieć interes w zadaniu bóstwu paru pytań... Jednak świeżo upieczony ambasador Hollowfaust w mieście Mithril studiował skomplikowany wzór pokrywający blat stołu z takim natężeniem, jakby lada moment miała ona ujawnić jego oczom odpowiedź na wszystkie dręczące go pytania i wątpliwości. "No tak - w przeciwieństwie do mnie, ci dwaj mają interes w rozmowie z bóstwem. A wygląda na to, że to ja będę musiała mówić. Cóż, widać posiadanie interesu bywa odwrotnie proporcjonalne do umiejętności prowadzenia inteligentnej rozmowy" - pomyślała Cinnamon do siebie a potem, już do bóstwa: "Witaj. Ten tu Guillermo potrzebuje pomocy." W kilku krótkich, prostych myślach postarała się przekazać bóstwu wszystko to, czego dowiedziała się od Guillermo w wieży beholdera i kilka godzin temu, w pokoju Gehimin. Bóstwo wysłuchało, a jakże. Następnie intensywnie zainteresowało się na krótką, aczkolwiek brzemienną w skutki chwilę Tadhgiem. A wkrótce potem bóstwo skoncentrowało się na możliwościach udzielenia pomocy Guillermo, jak dobry przedsiębiorca wymieniając cenę za swoja pomoc (bo nic i nigdy, na żadnym ze światów, nie jest za darmo; wszystko i wszyscy mają swoją cenę, nawet bóstwa i bogowie). Usłyszawszy, o jaką walutę chodzi, Cinnamon w rozbawieniu uniosła brwi, zerkając to na Tadhga, to na Guillermo. Z pewnych względów Guillermo nie mógł być jednak brany pod uwagę jako... dłużnik tej tyleż skomplikowanej, co zabawnej transakcji. Pozostał więc Tadhg. Przez dłuższą chwilę w milczeniu przetrawiał pomysł. A potem odpowiedział, zadziwiając zarówno samo bóstwo, jak i zupełnie nie spodziewającą się po nekromancie takiego rodzaju odpowiedzi Cinnamon.

I w taki oto sposób kapłanka Madriel odbyła jedną z najokropniejszych wypraw w swoim życiu. Sama podróż przez czas i brak przestrzeni, choć w najwyższym stopniu nieprzyjemna, nie była jeszcze najgorsza. Najgorsze było to, co Cinnamon ujrzała w celu ich podróży. Czego doświadczyła...

Niecierpliwie potrząsnęła głową. O nie - o tym nie będzie myśleć. Ani dzisiaj, ani jutro. Najchętniej wcale. Dość na tym, że w jej nową mantrę "wracajmy, wracajmy, WRACAJMY, wracajmy zaraz, teraz, JUŻ!" wdarło się rytmiczne pociąganie za rękaw. Od wczesnego dzieciństwa Cinnamon nie lubiła, kiedy ciągnięto ją za rękaw. Nie lubiła do tego stopnia, że ta znienawidzona czynność była w stanie popchnąć jej myśli z dowolnie wybranego toru ku autorowi owego garderobianego faux pas. Tak też stało się i w tym przypadku. Porzucając swoją nowo wymodloną mantrę i wydobywając się tym samym z błogosławionego stanu niewiedzy i otępienia, Cinnamon popatrzyła ze złością na dłoń Tadhga na rękawie jej sukni, podążyła oczami wzdłuż ramienia ku jego oczom.. i zmartwiała. Zbyt dobrze znała bowiem wyraz, goszczący obecnie w najlepsze na jego twarzy, a obwieszczający całemu światu z Cinnamon na czele: "Nudzę się! To idzie za wolno. Trzeba coś z tym zrobić." No i zrobił. Zanim zdążyła się na dobre rozprostestować, że to przecież głupi pomysł, że w życiu im się nie uda zabić tego grzechotkowego potwora a nawet, jeśli jakimś cudem by im się to udało, to zabijanie go w jego własnej siedzibie i jego własnym świecie równać się będzie zemście całej osieroconej przez niego populacji, że ona jeszcze nie chce umierać i że Tadhgowi też w sumie to odradza, pierwszy Vampiric Touch nieomalże pozbawił ją tchu. Machinalnie wyszeptała formułę zaklęcia leczącego. Ledwie skończyła - znowu inkantacja i znowu piekielny ból w trzymanym przez Tadhga w kleszczowym uścisku ramieniu. Leczenie. Vampiric Touch. Leczenie. Vampiric Touch. Leczenie. Vampiric... Jakieś trzynaście zaklęć później nekromanta poczuł się niezwyciężony. Puścił jej ramię i zanim zdążyła się jeszcze bardziej przestraszyć, wykrzyczał inkantację aż nazbyt dobrze jej znanego zaklęcia prosto w senny koszmar Guillerma. "Już po nas" - pomyślała i przymknęła oczy, podświadomie kuląc ramiona w oczekiwaniu na rykoszet, który położy kres snom Tadhga o potędze.

Kiedy chwilę później otworzyła jedno oko chcąc ocenić straty, zobaczyła Guillermowego prześladowcę rozpływającego się w oniemiały niebyt, nietkniętego Guillerma, bóstwo, z iście stoickim spokojem zbierające lustro, służące do tej pory jako środek komunikacji stworzenia z Guillermem ("No tak, z deszczu pod rynnę - a raczej pod brak rynny" - mimochodem przebiegło Cinnamon przez myśl). I Tadhga, promieniejącego jak słońce w zenicie, upojonego własną mocą... oraz ledwie żywego po wpakowaniu większości własnej i cudzej życiowej energii w to, co jeszcze przed chwilą było groźnym przeciwnikiem. "Możemy już wracać?" - zapytała z nadzieją.

I wrócili. A razem z nimi wróciły wszystkie wątpliwości, pytania, rozterki, zagadki... Towarzyszące im w drodze powrotnej bóstwo swobodnie podpłynęło do Tadhga i rozwiodło się nad naturą jego problemów samobójczych, podsuwając im gotową odpowiedź na pytanie "Dlaczego tak się dzieje?". Odpowiedź, która wcale nie spodobała się Cinnamon. Jak to - Tadhg jest kopią? Czyją? Od kiedy? Odpowiedź na to jedno jedyne pytanie, zamiast wyjaśnić wątpliwości, wywabiła z mroków nieświadomości dziesiątki innych pytań, popychając Cinnamon w stronę zdezorientowanego zadziwienia, okraszonego sowicie niewiedzą.

No więc - myśli Cinnamon wypełniają po brzegi pytania i wątpliwości. Tadhg niewątpliwie nadal potrzebuje pomocy. Niewątpliwie pomocy magicznej. I to magii nie tego rodzaju, jakim ona włada. Tadhga trzeba poddać działaniu. Najpewniej zaklęcia. Prawdopodobnie zaklęcia Legend Lore. A jedną z nielicznych osób, które owym Legend Lore władały na każde żądanie był właśnie Thyme.

Jej wzrok powędrował w dół, ku w połowie zapisanej karcie pergaminu. Nie, nie będzie tego wszystkiego opisywać. Strata czasu i pergaminu. Zamiast tego Cinnamon wzięła nową kartę i napisała:

"Thyme, en'nii,

Potrzebuje Cię... Po prostu.

Cinn.

P.S.: Od kiedy interesują Cię książki kucharskie? Twoje ostatnie zamówienie kosztowało mnie 35 sztuk złota... C."

Cinnamon starannie zwinęła list, zalakowała go i napisała na froncie "Thyme Cayenne". Po czym zawahała się. No i... co dalej? Gdzie mu to wysłać? Przecież nie do Vera Tre, gdzie go nie ma? Pomyślawszy chwilę, uśmiechnęła się triumfalnie. Oczywiście! Jak mogła nie pomyśleć o tym od razu!

Wstała od biurka gasząc lampę, przy której pisała i skierowała się prosto do łóżka po drodze sprawdzając czy Tadhg śpi. Spokojny, równomierny oddech upewnił ją, że tak. Wobec tego wyślizgnęła się z sukni i szczelnie owinęła prześcieradłem w swoim własnym łóżku. Kilka minut później już spała, oddychając głęboko, a pod jej powiekami zaczęły przesuwać się obrazy... beholder... ucieczka z Quaan... egzamin Tadhga... wizyta u Gehimin... wypielęgnowane, wąskie dłonie bóstwa... Wszystkie te obrazy, jeden po drugim, jak ćmy, odrywały się od jej zamkniętych powiek i szybowały w senny niebyt, gdzie spotykają się światło i cień, ku snom Thyme'a, gdziekolwiek się teraz znajdował.

 

Tu kończy się ósma opowieść Cinnamon.
 

Na początek?