Scarred Lands Campaign Site
Withered Flowers
by Patryk Adamski (Ruemere)

Kroniki...

Opowieść Cinnamon sesja trzydziesta trzecia

Cinnamon wyszeptała ostatnie słowa porannej modlitwy i otworzyła oczy. Jak zawsze, kiedy wracała Stamtąd do tu i teraz, raptownie napłynęły do niej obrazy, dźwięki i zapachy. Oraz uczucie wbijania w kolano okutego metalem rogu wyjątkowo opasłej księgi zaklęć Tadhga. Siedział obok niej i z nieprzytomnym wyrazem twarzy wertował trzymane na podołku tomiszcze, poszukując najskuteczniejszych zaklęć na dzisiejszą wycieczkę do Banewarrens. Wstała z dywanu i cicho podeszła do okna. Opierając policzek o framugę zapatrzyła się w jaśniejące na wschodzie niebo, w myślach analizując listę wymodlonych na dzisiaj zaklęć. Wkrótce przekona się, czy dokonała trafnego wyboru. Już wkrótce…

Czuła się jakoś…współodpowiedzialna za losy tej gromadki. I w jakiś niepojęty dla niej samej sposób, z każdym dniem bardziej z nią związana. Coraz częściej jej dobór zaklęć dyktowany był nie tylko wyobrażeniem tego, co ona sama zrobi i jak zareaguje w tej czy innej sytuacji, ale także, a może nawet przede wszystkim tym, jak jej zdaniem zachowają się inni. Co, oprócz leczenia, będzie im potrzebne? A co zbędne? Coraz częściej zdarzało im się działać w milczącym porozumieniu. Kiedyś dyskutowaliby o tym, kto pójdzie pierwszy. Teraz w wąskich, ciemnych korytarzach na przód wysuwał się bez pytania Guillermo i przystawał na chwilę, kiedy nieomal odruchowo splatała go ze sobą zaklęciem Holy Channel. Kiedyś wbiegliby w dowolne miejsce z niczym nieuzasadnioną nadzieją, że uda im się nie wpaść w żadną pułapkę. Teraz, zanim na dobre weszli do pomieszczenia, Oshir dopadał zamkniętych drzwi i pułapek, których istnienia nawet nie podejrzewali i zaczynał w milczeniu pracować nad ich rozbrojeniem. Kiedyś i ona, i nekromanta, każde starannie zamknięte w swojej samotności, wybieraliby z dostępnego im arsenału magicznego to, co ich zdaniem przyda się najbardziej. Teraz zdarzało się, że oboje siadali naprzeciwko siebie i zanim każde z nich pogrążyło się na chwilę we własnej, pełnej zaklęć ciszy dyskutowali o tym, czy i jak podzielić między siebie przygotowanie tych czarów, które z racji swojej specyfiki dostępne były im obojgu. Zmienili się. Zmienili się wszyscy. I Cinnamon ze zdziwieniem musiała przyznać, że nie czuła się z tą zmianą najgorzej.

Z zamyślenia wyrwał ją odgłos zamykanej książki zaklęć i szelest szat Tadhga, podnoszącego się z dywanu. Nie ruszając się z miejsca twierdząco pokiwała głową w odpowiedzi na niezadane przez czarodzieja pytanie - tak, ona też była głodna. I marzyła o kubku gorącej czekolady.

    ----------

"Pani... Panie..." - oczy przestraszonej dziewuszki w strojnych szatkach zakonu Madriel  biegały niespokojnie od kapłanki do nekromanty "Pomóżcie im.. ratujcie...". Kiedy chłodnymi korytarzami Banewarrens podążali ku sercu tego miejsca, myśli Cinnamon raz za razem powracały do tej części poranka kiedy, popychając przed sobą tę małą, Lizetta wkroczyła do jadalni. Jakby nie dość mieli własnych zmartwień, jakby nie dość trudno było im przedzierać się przez skonstruowany przez Danara labirynt bez mapy, bez przewodnika, za to ze świadomością, że mogą polegać wyłącznie na sobie. Tyle było jeszcze do zrobienia - a czasu tak mało. A teraz jeszcze wiadomość, że gdzieś w środku czworo nieodpowiedzialnych dzieciaków usiłując znaleźć miecz…nie, poprawiła samą siebie, Miecz…najprawdopodobniej znalazło kłopoty. Oczywiście pomogą im, jeśli będą w stanie. Widziała to po minach swoich towarzyszy. Oczywiście. Tylko…kto IM pomoże? Kto pobiegnie korytarzami Banewarrens do samego centrum koszmaru, żeby ratować krasnoluda, dwie kapłanki, dwóch jegomości o umiejętnościach podejrzanych tylko trochę mniej niż ich koneksje i jednego ambasadora ze skłonnościami samobójczymi? (chociaż Cinnamon musiała przyznać, że odkąd zaczął sypiać w jej pokoju, Tadhg spokojnie przesypiał większość nocy, mówił przez sen jedynie rzeczy, które wywoływały uśmiech na jej twarzy i zaprzestał nocnych wędrówek po koszarach). Zdecydowała, że rozmyślaniom melancholijno-depresyjnym odda się (albo i nie) później i zatrzymała się, o włos unikając zderzenia z plecami idącego przed nią Oshira. Mniej więcej pośrodku ich gromadki przezroczyste widmo Danara, pojawiające się przed wejściem do serca Banewarrens, monotonnym głosem recytowało formułkę ostrzeżenia przed pójściem dalej, a daleko z przodu Guillermo właśnie wtykał głowę przez na wpół otwarte drzwi. Cinnamon nerwowo przełknęła ślinę myśląc głównie o tym, że nawet zaklęcie Leczenia Ran Krytycznych nie jest w stanie pomóc zwiadowcy z uciętą ciężkimi drzwiami głową, a jej dzisiejszy dobór zaklęć (myślże czasem Cinnamon, idiotko!!) nie objął Wskrzeszenia. Na szczęście głowa Guillerma, wciąż osadzona na karku, obróciła się do nich po kilku chwilach i poinformowała "Słuchajcie... tego…kartka leży na podłodze". "To podnieś!" - zakomenderowali na dwa głosy Cinnamon i Tadhg. Sekundy później ich oczy spotkały się…połączeni jedną straszną myślą, wrzasnęli jednocześnie "ZOSTAW!". "Byście się zdecydowali"- zagderał Guillermo, zamierając posłusznie wpół przysiadu, przyzwyczajony nie dyskutować z wrzaskami kapłanki i nekromanty zwłaszcza, kiedy z tą pierwszą łączy człowieka Holy Channel. "Ja pójdę"- mruknął Tadhg i, z wyobraźnią ufiksowaną gdzieś pomiędzy zaklęciami Wykrycia a Czytania Magii (wyobraźnia Cinnamon wciąż zataczała struchlałe kółka wokół zaklęcia Eksplodujących Runów), ruszył ku Guillermo.

  ------------

"Mówiłem wam, że to nie są jakieś niewinne ofiary, co to się wybrały do Banewarrens na wycieczkę po artefakt, po czym wzięły się i zgubiły!"- pieklił się Tadhg mniej więcej na wysokości spiczastego ucha Cinnamon. "Mówiłem, że nie można im tak po prostu zaufać! No i co? No i miałem rację! Obcym się nie ufa!". Przyczyną rozgorączkowanych szeptów nekromanty była treść odcyfrowanej przez niego notatki, wobec której to treści Cinnamon skłonna była zgodzić się z czarodziejem. Zresztą w kwestii zasadności ufania obcym też była skłonna się zgodzić. I w paru innych kwestiach, jak ze zgrozą, ale i rozbawieniem, zdała sobie sprawę, także. "Może jednak zbyt częsty kontakt z Boginią ma zgubny wpływ na osobowość…"- pomyślała, przekraczając próg następnego pomieszczenia.

Poczuła to natychmiast. Silną aurę takich miejsc, z których bogowie zostali wypędzeni, aby zrobić miejsce dla innych, zaborczych i samolubnych bogów. Rzut oka na Matheney i była już pewna, że to nie złudzenie. Odetchnęła głęboko dwa razy, zastanawiając się jednocześnie nad przyczyną i skutkiem takiego stanu rzeczy. Tymczasem Guillermo wyłonił się zza zamkniętych dotychczas drzwi. "Kaplica tam jest…tak jakby. I taki gość coś czyta" - odpowiedział na pytające spojrzenie pięciu par oczu. "Oj"- pomyślała Cinnamon. I pomyślała również, że tym razem to jej kolej sprawdzić. Tym razem to ona ma największe szanse. No dobra…

Nie zdążyła dojść do kaplicy. Kiedy była o kilka kroków od wejścia, drzwi otworzyły się z impetem. Zobaczyła…

Bogowie umarli. Dawno temu. Wszyscy. A może nigdy ich nie było? Madriel…jej nie było nigdy. A te wszystkie szeptane ku niej modlitwy porywał wiatr i niósł prosto do piekła…A może piekła też nie było?

 Smak krwi z przegryzionej wargi na chwilę ocucił Cinnamon. Podniosła głowę i spojrzała na pozostałych. Nie mogła im już pomóc. Nie jako kapłanka. Ale…wciąż byli jej towarzyszami. Wciąż czuła się za nich odpowiedzialna.

"Uciekajmy stąd! Natychmiast!".

Nigdy później Cinnamon nie potrafiła wytłumaczyć, jak udało im się wycofać w mrok korytarza. Inni musieli coś zrobić. Guillermo, Tadhg, może Oshir, zapewne Amelanchier…na pewno nie Matheney. Cinnamon widziała, jak dziewczyna bezradnie opuszcza ręce, wzniesione do nakreślenia symbolu następnego czaru, jak odwraca się i patrzy na nich pustym spojrzeniem osieroconego dziecka. Ale i jej udało się uciec. Stali stłoczeni w neutralnej ciemności korytarza, a kolejne drzwi zamykały się wokół nich z trzaskiem. Być może ten korytarz był bezpiecznym schronieniem. A może pułapką. Albo ich grobowcem. Ale przynajmniej przez chwilę nie uciekali, nie walczyli…stali po prostu, usiłując podjąć jakąś decyzję.

Pierwszy ciszę przerwał Tadhg. Z mściwością, jaką rzadko u niego słyszała, powiedział powoli "Ja bym wrócił i TO zabił…jak myślicie?".

Pomyślała, że ze strachu opuściła go resztka zdrowego rozsądku. I jeszcze, że w całym Mithril nie ma tyle eliksirów leczących, żeby bez niej i bez Matheney mogli choćby pomyśleć o powrocie do tej przeklętej sali. Wciąż miała ściśnięte gardło i bała się, że jeśli spróbuje się odezwać głos ją zawiedzie i rozpłacze się jak mała dziewczynka. A Thyme’a przy niej tym razem nie było…Podniosła więc tylko głowę i z trudem spojrzała nekromancie w oczy. Miała nadzieję, że Tadhg zrozumie. Że wyczyta z jej rozszerzonych paniką źrenic jak z książki zaklęć cały jej strach, ból, samotność, bezradność. Że jedyna jej myśl to położyć się tutaj, teraz, na tej zimnej, wilgotnej podłodze i zasnąć. I nie obudzić się już. Nigdy.

Zrozumiał. Przestraszyła się, że zrozumiał aż za dobrze. Nie spuszczając z niej wzroku, wymamrotał "Słuchajcie, jednak powinniśmy stąd…"

NIE JESTEŚ SAMA.

 Cinnamon zamknęła oczy. Znajome mrowienie mocy na koniuszkach palców sprawiło jej nieomal fizyczną przyjemność. "Wracajmy"- powiedziała wolno zimnym, obcym głosem, który zaskoczył ją samą. Wyciągnęła do czarodzieja lewą dłoń, wierzchem w dół, jak zawsze, kiedy dobrowolnie oddawała mu część swoich sił życiowych, aby wykorzystał je do obrony. Albo do ataku.

Powoli, leniwie, zaczęła się uśmiechać.

   ---------

Z płytkiego, niespokojnego snu, wyrwał Cinnamon jęk śpiącego na posłaniu obok Tadhga. Przestraszona, usiadła na łóżku i pochyliła się nad nekromantą, obserwując uważnie jego napiętą twarz. Jęknął znowu. Tym razem udało jej się usłyszeć "…on żyje…przeżył…gonić…". A więc tej nocy poniekąd dzielą ten sam koszmar, czarodziej i ona. Westchnęła i wierzchem dłoni przetarła piekące oczy. "Nie ma sensu przewracać się do rana z boku na bok –sen i tak nie przyjdzie tej nocy" –pomyślała zrezygnowana. Owinęła się szczelniej prześcieradłem i bezszelestnie przemknęła do okna. Przez chwilę niewidzącym wzrokiem wpatrywała się w ciemność, a potem usiadła na parapecie, podciągając kolana pod brodę.

Zastanawiała się, jak mają zabić to…to cholerne coś, tego wampira który nie umierał nawet wtedy, kiedy Cinnmamon nie wyczuwała od niego absolutnie żadnej energii życiowej. Dzisiaj tam, na dole, nie miał prawa im uciec. Była taka pewna, że go dopadli. Że zapłacił za to, co zrobił jej i Matheney, najwyższą możliwą cenę. A jednak…

Weszli do komnaty z planem na tyle szalonym, że po prostu musiał się udać. Szczelnie opakowani we wszelkie im dostępne zaklęcia ochronne, tuż przed wejściem otuleni własnoręcznie przez Cinnamon czarem, czyniącym ich na cztery uderzenia serca  niewrażliwymi na wszelkie ataki wampira. Oczy Cinnamon błyszczały jak płynna rtęć, kiedy oglądała wnętrze Banewarrens przez mgiełkę zaklęcia True Seeing, a przy jej głowie unosiła się złocista strzała, utkana ze światła i modlitwy, starannie opleciona najpotężniejszym czarem leczącym, jaki Cinnamon była w stanie rzucić. Tadhg, ze źrenicami wielkości orzechów laskowych pod wpływem Nethergaze, przygotowany do rzucenia Soul Blasta, dygotał cały jak w gorączce, pełen magii i okruchów życia reszty towarzyszy,  którzy chętnie podzielili się sobą z nekromantą. Amelanchier, prawdopodobnie nie na żarty przestraszony stanem, w jaki dobrowolnie i nie bez przyjemności wprowadzili się na oczach reszty drużyny  czarodziej i kapłanka, wpadł do środka pierwszy i rozejrzał się wokół, w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby zająć topór.

Raz.

Tadhg wyprysnął pod sufit dokładnie w momencie, kiedy zza rogu wypadła na nich spora grupa nieumarłych. Cinnamon wyciągnęła przed siebie rękę, wysyczała zaklęcie Zawrócenia. Amelanchier skoczył do przodu, wbił topór w pierwszego nieumarłego, który nie zamarł pod wpływem zaklęcia kapłanki. Spod sufitu popłynęła śpiewna inkantacja nekromanty. Opuszczając rękę, Cinnamon obróciła się wokół własnej osi, wypatrując wampira…Nic.

Dwa.

Z korytarza dobiegł ich tupot stóp reszty towarzyszy, którzy mieli tam spokojnie poczekać na ich powrót. Rozpłaszczony między ścianą a sufitem czarodziej wyrecytował następną inkantację, wpatrując się w wymachujących pod nim łańcuchami i korbaczami nieumarłych wzrokiem bazyliszka. Topór Amelanchiera zatoczył szeroki łuk, ze świstem przecinając powietrze i metal pancerza. Cinnamon zrobiła krok do tyłu i obrzuciła długim, uważnym spojrzeniem kaplicę, w której ostatnio znaleźli wampira. O Madriel miłosierna! Na czterech łańcuchach wokół ołtarza wisiało czworo…ludzi? w upiornej imitacji naczyń wotywnych na kadzidło, podwieszanych zwykle pod kadzielnicami. PÓŹNIEJ!! upomniała się surowo, stając w otwartych drzwiach kaplicy i oszczędnym gestem głowy dając znać Tadhgowi, że tam także nie ma wampira.

Trzy.

Zauważyła go w momencie, kiedy Guillermo i Matheney wpadali do komnaty. Właśnie podnosił rękę, gotowy znowu cisnąć w nią zaklęciem. Tym samym co poprzednio. Tylko, że tym razem Cinnamon była przygotowana. Dokończyła swoją inkantację jednocześnie z wampirem i zwężonymi z zadowolenia oczyma przyglądała się, jak jej strzała z całą mocą roztrzaskuje się na jego pancerzu w oślepiającym rozbłysku, bezbłędnie wskazującym reszcie, gdzie znajduje się ich główny cel podczas, gdy wampirze zaklęcie przesunęło się po niej niczym jedwabny całun, nie czyniąc jej krzywdy. Z kąta Matheney przywołała głośno moc Bogini. Kolejna zbroja ustąpiła pod potężnym ciosem topora krasnoluda. Uchylając się przed zaciekłymi wymachami nieumarłych ramion, Tadhg cisnął w wampira kolejną inkantacją…jeszcze raz, żeby zatrzeć wszelki ślad po wampirze, jeszcze jedno zaklęcie. Cinnamon obliczała w myślach szanse przeciśnięcia się w kierunku rannego czarodzieja, kiedy Guillermo złożył się do ciosu i płynnym ruchem wyprowadził sztych w prawo. Wampir zawył i rozpłynął się w połyskliwą, karmazynową mgiełkę. Cinnamon obrzuciła to, co zostało z wampira wprawnym spojrzeniem kapłanki  i zamarła. To niemożliwe! Takich obrażeń nic nie mogło przeżyć! Nic!... A jednak.

Cztery…

Karmazynowa mgiełka rzuciła się do ucieczki korytarzem. "NIE! Trzeba go dobić, on żyje!" –krzyk nekromanty odbił się echem w opustoszałych korytarzach Banewarrens. Popatrzyli po sobie bezradnie. Gonić! Ale…jak? Jak chwyta się mgłę? Jak zabija się chmurę?

Przegrali. Wygrywając jednocześnie potyczkę tutaj, w tej sali, z tymi nieumarłymi, pozwolili uciec wampirowi, który przeciekł im przez oniemiałe palce. Cinnamon rozprostowała ręce zaciśnięte w pięści tak mocno, że paznokcie poraniły wnętrze dłoni. Obok niej z impetem wylądował Tadhg i popatrzył w korytarz, w którym rozpłynął się wampir oczyma pociemniałymi z furii i zawodu. Guillermo podszedł do nich bez słowa, zaciskając zęby w bezsilnej złości. Amelanchier zawył dziko…właśnie…gdzie się podział krasnolud? "Kaplica" –rzucił krótko Oshir.

Miał rację. Krasnolud był w środku. Z głuchym wyciem pędził główną nawą w kierunku ołtarza, próbując umknąć upiornym, kościanym dłoniom, które chciwie wysuwały się z podłogi pod jego stopami, starając się go pochwycić. Niewiele myśląc, Cinnamon podniosła rękę. " AMELANCHIER!  DO MNIE!" –popłynęło w przestrzeń władcze Command. Kiedy krasnolud przeciskał się z powrotem ku drzwiom wejściowym, kapłanka omiotła całe pomieszczenie uważnym spojrzeniem oczu koloru rtęci. Odwróciła się. "Desakrowana kaplica tego…czegoś. Część mocy czerpie z tych podwieszonych pod kadzielnicami ludzi. Gdyby ich zabić…albo odpiąć niewykluczone, że osłabiłoby to aurę. Jest ich czworo, więc może to ich szukamy. Uwaga na podłogę –nałożony czar ochronny". Informowała zwięźle podczas, gdy Oshir łapał Amelanchiera i dla jego własnego dobra przygważdżał do podłogi do czasu, aż krasnoludowi wrócą zmysły, a Tadhg przelatywał w powietrzu nad jej głową, mierząc kadzielnice taksującym spojrzeniem. "Aha! Za ołtarzem jest jeszcze jeden nieumarły. Żłopie wodę z chrzcielnicy". Jedną inkantację później rozległ się  nieprzyjemny, suchy trzask potężnego wyładowania elektrycznego i okropny łoskot rozwalanej w drobny mak chrzcielnicy. Następnie nekromanta zajął się odczepianiem ofiar spod kadzielnic.

Prawdopodobnie mogli zdziałać więcej. Poddać kaplicę staranniejszym oględzinom. Zapuścić się w któryś z korytarzy. Ale cały ich poprzedni zapał rozwiał się w połyskliwej, karmazynowej mgiełce. Więc wrócili, niosąc bardziej niż prowadząc czworo uwolnionych z kaplicy nieszczęśników. W koszarach oddali ich w ręce Lizetty, ignorując radosne piski dziewuszki, która w wyniszczonych ofiarach wampira rozpoznała swoich zaginionych przyjaciół i informując samą Lizettę na osobności o treści przeczytanej przez Tadhga notatki, co wkrótce potem zaowocowało otoczeniem poszkodowanych naprawdę staranną opieką natury niekoniecznie wyłącznie medycznej. I, noga za nogą, rozeszli się do swoich kwater w zniechęconym milczeniu, żeby spróbować odpocząć choć kilka godzin przed czekającą ich nazajutrz kolejną wyprawą w głąb Banewarrens.

Cinnamon drgnęła, słysząc szelest pościeli. Drewniana podłoga zaskrzypiała cicho, kiedy za jej plecami stanął Tadhg.

Nie wiedziała jak długo trwali tak nieruchomo, w ciszy. Wreszcie nekromanta wyciągnął dłoń i niezdarnie pogładził ramię kapłanki. "Dostaniemy go, zobaczysz" - wyszeptał w rzednącą wokół nich ciemność.

Cinnamon nie umiała dziękować. Więc przechyliła tylko głowę i delikatnie otarła policzek  o długie palce Tadhga, wciąż spoczywające na jej ramieniu.

 

Tu kończy się dziesiąta opowieść Cinnamon.
 

Na początek?